WFF, dzień 3: Cierpieć, jak to łatwo powiedzieć

Filmweb / autor: , , /
https://www.filmweb.pl/news/WFF%2C+dzie%C5%84+3%3A+Cierpie%C4%87%2C+jak+to+%C5%82atwo+powiedzie%C4%87-55111
Zapraszamy Was do przeczytania kolejnej relacji z 25. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Redakcja obejrzała w niedzielę m.in. biografie otyłego rapera Notoriousa B.I.G. oraz słynnego homoseksualisty Quentina Crispa. Na koniec wzięliśmy się za "Grzybobranie".

Wszystkie informacje na temat tegorocznej imprezy znajdziecie na specjalnej stronie imprezy na Filmwebie.



Rżnąć głupa

Disney/Pixar może kręcić najlepsze animacje, zarabiać na tym miliardy i zgarniać nagrody, ale są rzeczy, o których nigdy studio nie odważy się opowiedzieć. Na szczęście są Duńczycy, którzy nie mają żadnych hamulców. "Wyprawa na Saturna" to przezabawna satyra na duńskie społeczeństwo, przy okazji wyśmiewająca wszystko i wszystkich wokół.

Na pierwszy rzut oka fabuła wydaje się całkiem normalna. Oto ciapowaty bohater udający słynnego astronautę zostaje powołany do służby ku chwale ojczyzny. Ma wziąć udział w pierwszym załogowym locie na Saturna. Jego towarzyszami są: pijak, niedoszły Duńczyk arabskiego pochodzenia i zwichrowany weteran wojny w Iraku, czyli tacy sami nieudacznicy jak on. Nikt z nich nie zadaje sobie pytania, dlaczego znaleźli się na statku kosmicznym. Kiedy w końcu zaczną się nad tym zastanawiać, będzie już za późno: zaaplikowano im doodbytniczo urządzenia tłumaczące, a kwaczący kosmici szykują się właśnie do inwazji na Ziemię. Teraz tylko oni mogą powstrzymać zielone stworki, a pomocy szukać będą między innymi w niebiańskiej siedzibie spółki Pater Noster et Filii.

Prawda, że nic nadzwyczajnego? Jednak to, czym przyozdobiono fabułę, zaszokuje niejedną osobę. Golizna, makabryczna przemoc, pornografia, pijaństwo i szarganie wszystkich świętości. Całość jest maksymalnie głupia, lecz jednocześnie tak zabawna, że nie sposób powstrzymać się od głośnego śmiechu. Jeśli chodzi o czystą, nieskrępowaną rozrywkę, nie można osiągnąć nic lepszego. (MP)

Atlas grzybów

Biegu światowej kinematografii to ten dokument nie zmieni, poruszyć w jakiś sposób może ewentualnie amatorów grzybów różnej maści. Kanadyjski reżyser, realizując "Grzybobranie", zamysł miał prosty: pokazać różne funkcje, jakie spełniają grzyby. Zobaczymy tu grzyby w kuchni, w medycynie, grzyby w obrzędach kultur tradycyjnych i grzyby w słoiku u współczesnego amatora narkotycznych odlotów. Swoją historię autor buduje wokół festiwalu grzybów odbywającego się corocznie w Telluride w Kolorado. Brzmi trochę absurdalnie? Rzeczywiście, powstało coś pomiędzy programem przyrodniczym a "Las Vegas Parano". Na ekranie kilku podstarzałych hipisów powtarza komunały o ekosystemie i życiu w zgodzie z naturą, przytaczają nawet teorię o kosmicznym pochodzeniu ich ulubionych organizmów. Szkoda, że reżyser nie zdystansował się do tych new-age'owych rewelacji, ani nie wysnuł z grzybowej substancji bardziej ogólnych i ciekawszych wniosków. (MG)


Surrealizm okupacji

W swoim kolejnym po "Boskiej interwencji" filmie Elia Suleiman kontynuuje na wpół autobiograficzną relację z codziennej egzystencji Palestyńczyków. W "Czasie, który pozostał" kreśli krótką historię rodziny Suleimanów w ciągu ostatnich 60 lat, za punkt wyjścia mając wydarzenia roku 1948, kiedy to Palestyńczycy podpisują kapitulację i od tej pory stają się obywatelami Izraela.

Podobnie jak w "Boskiej interwencji" tak i tu Suleiman ucieka się do surrealizmu, groteski i absurdu, by opowiedzieć o codziennym życiu obywateli drugiej kategorii. Z jednej strony trudno jest im się pogodzić z brakiem niezawisłego kraju, przez co nie ustają zbrojne utarczki. Z drugiej strony trwa podejrzliwość ze strony Izraelczyków, którzy nawet po 60 latach wciąż muszą grać role okupantów. Rezultatem jest przedziwna rzeczywistość, której namacalnym dowodem jest budowany właśnie w Izraelu mur odgradzający Żydów od Arabów. Rzecz ta jest tak absurdalna, że blednie przy niej wszystko, co może wymyślić Suleiman.

"Czas, który pozostał" to interesująca przypowieść alegoryczna, niestety nie potwierdzająca sukcesu "Boskiej interwencji". Brakuje tej samej emocjonalnej klamry, która spięłaby wszystko w poruszający obraz. Tym razem reżyser łagodniej traktuje i widzów, i bohaterów. (MP)

Mój rap, moja rzeczywistość

W latach 90. na amerykańskiej scenie hip-hopowej panowało dwóch władców - Tupac w Kalifornii i Notorious w Nowym Jorku. Film George'a Tillmana Jr. opowiada o tym drugim, który jako nastolatek zajmował się sprzedawaniem narkotyków, by w wieku dwudziestu paru lat stać się megagwiazdą. Choć pieczę nad realizacją "Notoriousa" sprawował najlepszy przyjaciel rapera, Puff Daddy, poza nasączonym patosem finałem film w żadnym momencie nie jest hagiograficzną opowiastką. Biggie nie został pokazany jako mesjasz gatunku, lecz prosty grubasek potrzebujący kasy. Nawijanie o gangsterach i zaspokajaniu dziwek jest dużo bezpieczniejszym i bardziej dochodowym zajęciem od handlowania dragami.

Jak wiadomo, Tupac i Notorious byli przez pewien czas dobrymi kumplami, ale od czasu dość mętnie pokazanego w filmie incydentu w studiu nagraniowym, stali się największymi wrogami. Konflikt ewoluował: zaczęło się od pisania dissów (kawałki obrażające konkurenta), a skończyło na strzelaninach. Do dziś uważa się, że był to najbardziej krwawy konflikt w hip-hopowym świecie na linii Wschód-Zachód. Choć "Notoriousa" ogląda się bez znudzenia, najlepsza i tak pozostaje muzyka  - nieokrzesany prostak Biggie miał mistrzowskie flow. (ŁM)

Spektakl życia

Quentin Crisp (urodzony jako Denis Pratt) to postać niezwykle barwna i interesująca, dla wielu symbol walki o równouprawnienie homoseksualistów. Wraz z jego rosnącą popularnością o historię jego życia upomniało się kino (a raczej telewizja), czego rezultatem był film z 1975 roku "Nagi urzędnik". Trzydzieści lat później powstał "Anglik w Nowym Jorku", w którym zrelacjonowano losy Crispa po premierze poprzedniej filmowej biografii. Oba obrazy łączy ze sobą John Hurt grający główną rolę.

"Nagi urzędnik" i "Anglik w Nowym Jorku" to portret człowieka, który postanowił całe życie przeżyć niczym aktor występujący na scenie. Wykuł sobie szokującą na pozór zbroję z ostrego makijażu, kobiecych gestów i barwnych kostiumów, przywdział i rozpoczął sztukę zwaną po prostu "Moje życie jako homoseksualisty". Wystawiona na barykady odmienność wzbudzała wrogość, lecz Crisp trwał niczym granitowy blok nieporuszony i niezmienny, aż w końcu to otoczenie się zmieniło, a nie on, co przyniosło mu sławę i status celebrowanego dziwaka.

Niestety cena, jaką zapłacił za swoje zwycięstwo, jest przeogromna, dla większości ludzi, niezależnie od orientacji, zupełnie nie do przyjęcia. Niemal całkowicie zrezygnował z niezbywalnych praw człowieka, jak intymność, marzenia, romantyzm. Stał się swoim dziełem, przez 24 godziny był personą, maską, którą przywdział i – co chyba najgorsze w tym wszystkim – zlał się w jedno z pozą, którą przywdział tak, że przestał już cierpieć katusze związane z porzuceniem marzeń. Nic więc dziwnego, że po latach młodzi geje będą odrzucać jego przesłanie, a ci, którzy widzą w jego postawie nadzieję, okazują się za słabi, by móc porzucić marzenia, przez co skazują się na ekspresową drogę do grobu. Pewną otuchą może być wyznanie samego Crispa, który w przedmowie do "Nagiego urzędnika" przyznaje się do aktorskiej porażki.

Nakręcony w 1975 roku "Nagi urzędnik" jest jak osobowość Crispa: krzykliwy, barwny, przewrotny i odważny. W porównaniu z nim "Anglik w Nowym Jorku" to ziejący nudą panegiryk i tren w jednym, będący straszliwym wyznaniem naszych czasów: geje zostali wessani przez System. Nie są już nonkonformistami, lecz szarymi konsumentami, którzy prowadzą swoje dekadenckie żywoty w sposób coraz bardziej konwencjonalny, zapominając, czym jest autentyzm. Gorzko smakuje konstatacja, że Crisp, który przecież był tworem Denisa Pratta, jest bardziej prawdziwy, niż większość dzisiejszych gejów, którzy mają możliwość bycia sobą. Z drugiej strony takie przesłanie jest swego rodzaju manipulacją. Crisp był wyjątkiem, większość jego towarzyszy wolała zejść do podziemia, niż ujawnić to, kim są. Powstaje zatem pytanie: czy lepiej żyć w ciągłym lęku, czy też spokojnie w permanentnej masturbacji konsumpcyjnego stylu życia. Crisp w ostatnich słowach daje trzecie rozwiązanie, wątpię jednak, by zostało ono podjęte przez wielu.

Ani stary, ani nowy film o Crispie nie jest szczytem sztuki filmowej. Zwłaszcza "Anglik w Nowym Jorku" wydaje się obrazem fałszywym, sztucznym. Jednak w obu przypadkach John Hurt triumfuje w roli Brytyjczyka i to dla niego warto się z nimi zapoznać. (MP)

Szczęście w butelce

Po obejrzeniu "Najszczęśliwszej dziewczyny na świecie" człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego taki film nie powstał w Polsce. Rumuński reżyser Radu Jude nakręcił za małe pieniądze prostą i oszczędną tragikomedię, która odsłania nędzę jednostki w starciu z gardzącym nią kapitalizmem. Zabrzmiało bardzo poważnie, a przecież u Jude nie ma wielkich słów, a dramat raczej pełznie, niż toczy się rozpędem. Tytułowa bohaterka przyjeżdża z rodzicami z prowincji do stolicy, by nakręcić reklamę soku pomarańczowego. Delia wysłała etykiety z butelek i udało jej się wygrać nowiutki samochód. Problem w tym, że ojciec chce go sprzedać, a za zarobione pieniądze otworzyć pensjonat.

Początkowo Delia wydaje się zahukaną dziewuchą z nadwagą i brzydką cerą. Wkrótce okazuje się jednak, że dziewczyna ma charakterek i nie chce oddawać nagrody. Tymczasem reżyser reklamówki oraz spece od PR-u wciąż pouczają ją, jak ma się zachowywać przed kamerą: a to za mało się uśmiecha, a to źle pije soczek, a to jej sandały są tandetne. Poniżona i obdarta ze złudzeń Delia nie pokusi się jednak o żaden heroiczny czyn zapewniający jej moralne zwycięstwo. Nie warto. (ŁM)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones